"Lewa ręka boga: Lewa ręka boga" to debiutancka książka, autorstwa Paula Hoffmana, otwierająca serię książek opowiadającą o młodym Thomasie Cale, akolicie z Sanktuarium Odkupicieli. Dzieło zostało określone, powieścią niesamowicie uciekającą wszelakim klasyfikacjom.
Paul Hoffman - pisarz brytyjskiego pochodzenia.
Ukończył anglistykę na Oksfordzie, potem imał się ponad dwudziestu
różnych zawodów. Wśród nich stanowił gońca, nauczyciela i cenzora
filmów. Został autorem trzech scenariuszy filmowych i czterech powieści.
Odpowiada za powstanie omawianego dzieła i jego drugiej części, z
trzech, które opublikowano.
W Sanktuarium nie ma miejsca na litość
i miłosierdzie. Ci, którzy trafiają do kamiennego labiryntu sal, mają
tylko jedno zadanie: walczyć aż do śmierci o Jedynie Słuszną Wiarę.
Tomas Cale ma piętnaście albo szesnaście lat – nie pamięta. Nie pamięta
również tego, jak nazywał się, nim trafił w ręce okrutnych braci.
Niezwykle utalentowany, zarówno czarujący, jak i zdolny do niebywałego
okrucieństwa, w chwili słabości pozwala sobie na nieodpowiedzialny
czyn. W odruchu litości zabija pastwiącego się nad młodą kobietą
odkupiciela, podpisując na siebie wyrok śmierci. Tomas musi uciekać
przed karzącą ręką Powieszonego Odkupiciela i jego fanatycznych
wyznawców. Wraz z ocaloną dziewczyną i przyjaciółmi, Henrim i Kleistem,
opuszcza Sanktuarium, by stawić czoła rzeczywistości poza jego murami.
Niełatwy charakter, porywczość i budzące niepokój zdolności nie
ułatwią mu ukrycia się pomiędzy normalnymi ludźmi…
W jednym z okien Sanktuarium Odkupicieli, stoi chłopiec. Ma czternaście lub piętnaście lat. Nie wie dokładnie ile, podobnie jak pozostali młodzi mieszkańcy tego miejsca. Nie pamięta, jak się naprawdę zwie, ponieważ każda nowa osoba, dostaje imię jednego z męczenników odkupicieli, a jest ich całe mnóstwo. Bowiem od niepamiętnych czasów ci, jakich nie udało im się nawrócić, nienawidzili ich z całego serca. Młodzieniec zwie się Thomas Cale, chociaż nikt, nie mówi do niego po imieniu, ponieważ czynienie tego uznaje się za ciężki grzech. Do okna przyciągnął go odgłos północno-zachodniej bramy, jęczącej niczym olbrzym cierpiący na bóle w kolanach za każdym razem, jak ją otwierano, co zdarzało się nader rzadko. Spogląda, jak dwaj odkupiciele w czarnych sutannach wprowadzają na dziedziniec małego chłopca, mniej więcej ośmioletniego, a za nim następnego, młodszego, a potem kolejnych. Cale nalicza dwudziestu, zanim na końcu pokazują się zamykający pochód dwaj kapłani. I tak nagle jak została otwarta, brama zostaje zamknięta z artretyczną powolnością. Poza bramą leżą Strupie Wzgórza, Cale zaledwie sześć razy wychodził za bramę, od czasu, jak przywieziono go dziesięć lat temu do Sanktuarium Odkupicieli, jako najmłodsze, jak powiadano, dziecko sprowadzone kiedykolwiek do Sanktuarium. Za każdym razem strażnicy obserwowali go bacznie, jakby od tego zależał ich los, co zresztą nie mijało się z prawdą. Jak brama się zamknęła, znów popatrzył na wprowadzonych chłopców. Żaden nie cierpiał z powodu nadwagi. Jednakże każde z nich miało pucołowate policzki, właściwe małym dzieciom. Każde z nich też otwierało szeroko buzie na widok ogromu miejsca, w jakim się znaleźli i jego niebosiężnych murów. Choć onieśmieleni i zdumieni niezwykłym obcym otoczeniem, nie okazują strachu. Niebawem, to się w nich zmieni. Ponieważ, w Sanktuarium Odkupicieli nikt nie pozostaje wiecznie pełen odwagi, a nadzorca kuchni, która nader dobrze karmi odkupicieli, chłopców nie karmi prawie w ogóle. Żaden z chłopców w Sanktuarium nie ma pojęcia, ilu ich wszystkich w nim mieszka. Wielu uważa, że kilkadziesiąt setek, a z każdym miesiącem coraz więcej. To właśnie wzrost liczb akolitów jest najczęstszym przedmiotem dyskusji wśród młodych mieszkańców Shotover. Nawet wśród akolitów, jakich istnienie dobiega dwudziestki, panuje powszechna zgoda, że jeszcze pięć lat temu liczba chłopców się nie zmieniała. Od tamtego czasu jednak wzrosła. Odkupiciele zmienili swoje nastawienie, co samo w sobie stanowi dziwne, a nawet złowieszcze objawienie. Jako że konformizm to dla nich, to co powietrze. Każde z dni powinno przypominać poprzednie. Żaden rok nie powinien się różnić od innego. Jednakowoż, z powodu licznego wzrostu chłopców, należało przeprowadzić stosowne zmiany. W dormitoriach wstawiono dwupiętrowe, a nawet trzypiętrowe łóżka, w celu pomieszczenia nowicjuszy. Nabożeństwa odprawia się w kilku turach, bo każda osoba codziennie musi chronić się przed potępieniem. Ostatnio nawet wprowadzono posiłki na zmianę. Nikt z chłopców nie ma najmniejszego pojęcia, co stoi za powodem zmian. Wiadome na pewno jest jedno. Warunki stają się coraz cięższe. To też Cale, niebawem ma zamiar opuścić to miejsce. Jednak, nie wie jeszcze, że z powodu Henriego i Kleista zrobi to prędzej, niż się spodziewa. Na dodatek, podczas ucieczki, uratuje przed pewną zgubą Ribę, co jeszcze bardziej zdenerwuje jego opiekunów. Za to za murami Sanktuarium Odkupicieli, znajdując się w świecie, którego zupełnie nie zna, wcale nie będzie mu lepiej.
Nazwa
Sanktuarium Odkupicieli na Skarpie Shotover jest przeklętym
kłamstwem, ponieważ próżno tam szukać odkupienia, a tym bardziej
świętości. Okolicę porastają rzadkie kolczaste krzewy i patykowate
zielska, i trudno tu odróżnić zimę od lata, co oznacza, że bez względu
na porę roku panuje przenikliwy ziąb. Sanktuarium widać z odległości
wielu staj, o ile w powietrzu nie unosi się mgła, składająca się głównie
z krzemienia, mieszanki
wapiennej i mąki ryżowej. Mąka sprawia beton twardszym od skał, co
stanowi jedną z przyczyn, dla których więzienie to, bo inaczej to
miejsce
nie można nazwać, oparło się tak wielu oblężeniom, że w końcu wszelkie próby zdobycia
Sanktuarium Shotover siłą, uznano za daremne i od setek lat nikt ich nie
podejmował. Jest
to w istocie cuchnąca, odpychająca forteca i nikt poza lordami
odkupicielami nie odwiedza jej z własnej woli. Kim są zatem jego
więźniowie? Słowo więzień również nie oddaje prawd, ponieważ sugeruje
popełnioną zbrodnię. Zaś ci, jakich przywieziono do Shotover, nie
zrobili nic przeciw prawu, ani Bogu. Nie przypominają też więźniów. Żadna z osób, które tu trafia nie
skończyła dziesięciu lat, a minie może nawet piętnaście, zanim
opuści to straszne miejsce, co udaje się zaledwie połowie. Pozostali odejdą w
całunie z niebieskiego worka i zostaną pochowani na polu Ginky'ego,
czyli cmentarzu, jaki zaczyna się tuż za murami i rozciąga daleko jak
okiem sięgnąć. Już to pozwala nakreślić rozmiar tego więzienia, a
także panujące warunki, które sprawiają, że trudno tu nawet przetrwać. Nikt nie zna wszystkich przejść Sanktuarium, a w
jego niekończących się krętych korytarzach, biegnących raz w górę, raz w
dół, zgubić się równie łatwo jak w każdej dziczy. Wszystkie są takie
same i nie zmieniają się przez wieki: brązowe, ciemne, brudne i cuchnące
stęchlizną.
Przeważnie,
jak pisarz spartoli pracę nad książką, to ta prezentuje się kiepsko już
na początku, a potem jest coraz gorzej. Z debiutanckim dziełem Paula
Hoffmana jest nieco odwrotnie. Pierwsze ze stron, utwardzają w
przekonaniu, że twórca wie co robi. Od razu zaciekawia odbiorcę, opisem
brutalnego i mrocznego miejsca, w jakiego obrębach murów zdarzenia, ten
będzie miał sposobność śledzić. Jak również, nastoletnim przewodnim
bohaterem, ewidentnie cieszącym się szacunkiem wśród rówieśników.
Jednakże to zaledwie początek, jakim pisarz postanowił nas zwieść.
Ponieważ potem, powieść prezentuje się zupełnie odmiennie. Przekłamaniem
raczej nie będzie stwierdzenie, że Paul Hoffman
pisał ją na kolanie, wplatając w historię to, co akurat mu się
nasunęło. Może wiecie, jak to jest w momencie, jak człowiek zamiera ze
strachu. Źrenice oczu się rozszerzają, język staje kołkiem w gardle,
wnętrzności skręcają się w supeł. Ale to nic w porównaniu z uczuciem,
jakie opanowuje Cale, Henriego i Kleista, jak przed
oczami staje im całe okrucieństwo, z jakim odkupiciele potraktują ich
za głupotę. Wielki tłum w milczeniu, będzie czekał na ich egzekucję.
Rozlegną się wrzaski, w chwili jak zostaną powleczeni na szafot. Po
nieskończenie długiej godzinie modlitw, sznur oplecie ich i pociągnie w
górę, a oni będą się dusić i wierzgać nogami. To czeka ich, za
znalezienie drzwi do części sanktuarium, o jakiej pojęcie ma niewielu.
Jednakże, to będzie akt łaski, w porównaniu z losem, jaki oczekuje ich
za morderstwo. I to właśnie od momentu, w jakim bohaterowie postanawiają
uniknąć, bogatej w bolesne doznania śmierci, powieść się psuje.
Jednakże, zanim przejdę do jej minusów, warto wspomnieć o plusach. Te,
to przede wszystkim przewodni bohater, z druhami. Cale
posiada unikalne zdolności, które sprawiają, że dla wielu stanowi
bardzo cennego chłopca. Na swoje nieszczęście, te same talenta powodują,
że ludzie parają do niego niezrozumiałą nienawiścią. Powoduje to, że
każdemu okazuje nieufność. Czemu nie ma się co dziwić. Często też udaje,
że nikt nie jest mu bliski, i że nikogo nie potrzebuje, choć często
poświęca się dla Henriego i Kleista. Henri uważa Cale'a. za przyjaciela. Traktuje chłopaka, jak brata. Mimo tego, co przeszedł w Sanktuarium Odkupicieli, nie stracił poczucia humoru. To często się objawia, w momentach, jak Henri
za kimś nie przepada. Wówczas na zagadnienia takiego człowieka, potrafi
odpowiadać bardzo skomplikowanie. Nierzadko doprowadzając rozmówcę do
szału.Kleist swoim usposobieniem, dorównuje Cale'owi. Jednakże w przeciwieństwie do niego, każda
osoba jest mu obojętna. I wcale tego nie chowa. Jest jeszcze Riba. Cale
z litości ratuje ją przed zgubom, czego potem bardzo żałuje. Ponieważ
ta okazuje się dla nich ciężarem podczas ucieczki. I nie rozchodzi się o
sam fakt, że do niedawna jej
istnienie opiewało w sam luksus, przez co z trudem potrafi podołać
jakimkolwiek trudom. Riba jest po prostu głupia. Po osobie, która w
czasie wczesnego dzieciństwa, została uwolniona z niewolnictwa, oczekuje
się troszeczkę podejrzliwości. Jednakże nie. Riba sądziła przez długi
czas, że zostanie księżniczką, u boku bogatego księcia. Ostatecznie, o
mało co nie pocięto ją na kawałeczki. Jest denerwująca, ale na
szczęście, nie pojawia się w powieści na długo. Co prawda, potem wiele
postaci ją zastępuje, ale żadna, tak nie wkurza. Żadna tez nie zasługuje
na wspomnienie,
ponieważ całe szlachetne grono zlewa się w jedną szarą masę. Paul
Hoffman podarował każdej swojej drugoplanowej postaci charakter, ale
najwidoczniej zapomniał, że potrzebna im też jakaś przeszłości, cele,
albo chociaż jakaś charakterystyka. Zresztą, ich na próżno szukać w
sposobie pisania autora. Niezależnie,
o co się rozchodzi. A zważając na fakt, że w powieści została
zastosowana wielowątkowość, powoduje to dezorientację i zamęt.
Szczególnie, że z braku
wspomnianego zobrazowania, ucierpiał świat powieści. Pełen
nieuzasadnionego okrucieństwa i podziałów społecznych. Momentami padają
realne nazewnictwa miast, ale w jakim okresie czasu ma miejsce historia,
tego nie sposób określić. Dodatkowo, warto dodać, że Paul Hoffman
popełnił mnóstwo błędów. I bardziej od częstego braku złożoności w
zdaniach, razi to, że ten bardzo często zaprzecza sam sobie.
Garstka
ciekawych postaci, z całego ich mnóstwa, i zaledwie jedno zagadnienie,
na które odpowiedź znajduje się dopiero na ostatnich stronach książki,
nie są
warte cierpień, jakich dostarcza nam w swojej książce autor. Cóż, w
taki sposób raz jeszcze zostało udowodnione, że osoba, która może
świetnie radzić sobie z pisaniem scenariuszy, może nie radzić sobie z
napisaniem książki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz